Rejs na Dominikę

W tym opowiadaniu nie znajdziecie niestety zdjęć, gdzyż nasz aparat fotograficzny kompletnie odmówił posłuszeństwa. W rejsie włączony był za to mikrofon...
Miłej lektury :)
*
Wyobraźcie sobie, że niusa o wypłynięciu z Bequia musieliśmy wycofać w pół godziny po jego publikacji!

Był to wtorkowy, ciepły wieczór, czarne niebo zasypane milionami gwiazd a wokół unosiła się słodka woń kwiatów i rozgrzanych jeszcze upalnym słońcem krzewów... (jak na razie wszystko pięknie…). W drodze powrotnej z Internetu na jacht zorientowaliśmy się, że nasz ponton pozostawiony na plaży - znikł… Oczywistym stało się zatem, że nazajutrz jednak NIE wypływamy… No cóż, najpierw musimy wrócić „do netu” i wycofać niusa, a potem przepłynąć wpław na jacht. Całe szczęście, że mamy wodoodporną, pływającą walizkę na komputer…

Środa, 29 kwietnia 2009

Zaraz po wypiciu porannej kawki, złapałem „stopa” na brzeg ;) i udałem się na zwiady. Po bezskutecznych poszukiwaniach naszego pontonu, zacząłem rozglądać się za innymi możliwościami. Niełatwo jest znaleźć bączka na sprzedaż w tak niewielkim miejscu, jak Bequia. Udało mi się jednak zdobyć malutką łódeczkę, zbudowaną pracą rąk szkutnika z Bequia – wyspy słynnej z tradycji budownictwa łodzi i jachtów drewnianych…
No cóż… bączek nie był ani nowy, ani nieprzeciekający. Rzec można więcej – brał wodę jak licho! Gdyby nie komory wypornościowe, pozostawiony na dwie godziny w wodzie, udałby się z pewnością na spoczynek na dno zatoki… Najważniejsze jednak, że pływał i zapewniał transport do i z jachtu znajdującego się na kotwicy.

Czwartek, 30 kwietnia.

Od rana zaczęło się zamieszanie z kotwicą rufową. Już o wschodzie słońca byliśmy gotowi do drogi, lecz wkrótce okazało się, że nie będzie tak łatwo… Najpierw próbowaliśmy tylko z Patrycją „wyrwać” kotwicę używając naszego bączka. Ani drgnie. Widzący nasze zmagania znajomi z załogi Friendship Rose, kotwiczącej kilkadziesiąt metrów dalej, przybyli wkrótce z pomocą. Ich duża łódź ze sporym silnikiem zaburtowym była dla nas szansą :) Niestety, po kilku bezskutecznych próbach stwierdziliśmy, że kotwica zahaczyła się o coś sporego na dnie. Trzeba więc będzie zanurkować.

Była to świetna okazja, żeby przetestować nasz nowy sprzęt nurkowy (nowy-stary, bo kupiony w St. Martin rok wcześniej wisiał w szafie i czekał na swój dzień…).

Tym razem z pomocą przyszedł nasz znajomy Włoch – Sasa. To przesympatyczna postać – zmęczony tempem życia Neapolitańczyk, który nie tak znowu dawno postanowił sprzedać swój sprzęt do nagłaśniania koncertów i zainwestować pieniądze w nowy dom – tym razem pływający :) Jego piękny jacht Ksasha był również przywiązany z dziobu do palmy, kilkanaście metrów od YouYou. Przez kilka tygodni postoju w sąsiedztwie, spędziliśmy razem kilka miłych chwil. Nigdy nie udało nam się dorównać serwowanym przez niego, boskim Espresso.

Sasa zorganizował butlę z powietrzem z zaprzyjaźnionego centrum nurkowego. Zejście pod wodę po kotwicę odbyło się z jego pontonu.
No, To znów zaliczyłem nurkowanie na Bequia ;)
Następnym „punktem programu” było oczyszczenie blisko stumetrowej liny z zamieszkujących na niej przez kilka tygodni roślinek i zwierzątek. Tu do akcji wkroczyła pierwszy oficer :) Pati wykazała się anielską cierpliwością i superprecyzją. W grubych gumowych rękawicach spacyfikowała wszystkie żyjątka. Kolejne zwoje liny lądowały w kokpicie, zapełniając go niemal całkowicie.

Ogarnęliśmy się ze wszystkim do południa. Tradycyjnie wybiliśmy 4 „szklanki” opuszczając nasze kotwicowisko. W odpowiedzi pomachało nam kilka rak z różnych stron. No to do zobaczenia następnym razem… przeczesaliśmy jeszcze wzrokiem brzeg w poszukiwaniu „Sensi” – mewy, która wciąż kurowała złamane skrzydło, teraz już samodzielnie, gdzieś na brzegu. Hmm… nie widać jej, pewnie odpoczywa w cieniu palm :)

Dzień był piękny - jak każdy na Bequia – dużo słońca i świeża bryza. Motorowaliśmy około 20 minut, aby opuścić rejon kotwicowisk i trasy promów.
Zostało nam jeszcze tylko podnieść i zamocować naszego bączka na pokładzie.

Jedna z głównych różnic pomiędzy pontonem, który straciliśmy a naszą drewnianą łódeczką to waga. Wcześniej nawet jedna osoba była w stanie wyciągnąć lekki ponton i umieścić go na pokładzie. Teraz używamy dodatkowego fału (który zainstalowałem na te okoliczność) do podnoszenia bączka na pokład. Linę tą wybiera się na przymasztowym kabestanie a biegnie ona wewnątrz masztu, aż do jego topu i z powrotem w dół. Jej wolny koniec wiążemy do uchwytów na baczku.

Stanęliśmy w dryfie i wciągnęliśmy bączka na pokład. No! Gotowe! Lecimy!

Postawiliśmy pełnego grota, genuę i małego foka. Zaraz po opuszczeniu osłoniętej zatoki, spotkaliśmy się z silnym prądem (typowym pomiędzy Bequia i St. Vincent), wiatrem o sile 4-5B i towarzyszącej mu krótkiej, dość stromej fali. Nie było to zaskoczenie, jako że odcinek ten pokonywaliśmy już wielokrotnie wcześniej, również na Friendship Rose - no, powiedzmy, na nieco jednak większym jachcie ;) oraz sprawdzaliśmy pogodę przed rejsem.
Po około półtorej godziny, znaleźliśmy się po zawietrznej stronie St. Vincent, fala uspokoiła się, prąd przestał doskwierać i rozpoczęła się wspaniała żegluga półwiatrem.

Pierwszy raz mieliśmy możliwość zaprząc do sterowania naszego trzeciego członka załogi - samoster wiatrowy MONITOR (Jacku, dzięki za pomoc raz jeszcze!!!).
To wspaniałe urządzenie wykorzystując tylko siłę wiatru, znakomicie pilnuje kursu którym godzinami prowadzi YouYou. Do tego nie narzeka i nigdy nie jest głodny ;)
Cóż za niesamowita różnica! Oboje uwielbiamy sterować ręcznie nasz malutki okręt i tylko tak do tej pory się odbywało. Z samosterem jednak mamy więcej czasu dla siebie i na „normalne życie”, a tymczasem jacht płynie „sam” :) Oczywiście zawsze trzymamy wachty! Razem lub na zmianę.

Wspaniałą żeglugę mieliśmy aż do północnego krańca St. Lucia. Średnia prędkość w tym odcinku wynosiła 6,5 węzła a max 8,2 węzła! Nie mieliśmy pojęcia, że YouYou może osiągać „taaaakie” prędkości ;))

Piątek, 1 maja 2009

Wraz z pierwszymi promieniami słońca, wiatr osłabł wpierw a wkrótce kompletnie zastrajkował. Uruchomiliśmy silnik. Nie chcemy, aby podróż na Dominikę a potem na St. Martin zajęła nam wieki, spieszymy się na Jamajkę!

O 0800 rano, całkiem blisko jachtu zauważyliśmy żółwie skórzaste, takie same jak te, które oglądaliśmy podczas składania jaj na plażach w Trynidadzie. Piękne, wielkie zwierzęta! A niedługo potem widzieliśmy wieloryby, tym razem w oddali.

Reszta dnia to dość słabe wiatry i wolna, spokojna żegluga. Wieczorem odwiedziły nas delfiny :) Bez względu, jak często je spotykamy, zawsze wywołują radość i wzruszenie.
Aby podładować akumulatory i troszkę „podgonić”, wieczorem znów uruchomiliśmy silnik. Bardzo się cieszyliśmy, że mamy wreszcie taką możliwość po naprawach na Bequia.

Ciekawostka: drogę z Union Island na Beqiua większym jachtem, i/lub wspomagając się silnikiem, można pokonać w około 3,5 godziny. Nam zajęło to 23 godziny (w marcu)! Prądy na południu Karaibów, północno-wschodni kierunek wiatru oraz fale z północy, czyli „w nos” sprawiły, że nasze halsowanie przybrało charakter mozolnej walki o kolejne mile w kierunku portu docelowego. No cóż, YouYou to przecież jacht żaglowy, czasem jednak silnik robi tak ogromną różnicę…

Sobota, 2 maja 2009

O 0100 na tablicy rozdzielczej od silnika zaświeciła się czerwona kontrolka ciśnienia oleju i rozbrzmiał sygnał alarmowy… Znowu?! Co tym razem? Odstawiliśmy silnik.

Zapanowała głucha cisza. Ciemna, spokojna noc. Piękna. Na chwile zapomniałem, że jestem zły z powodu awarii. Siedząc w kokpicie, rozglądaliśmy się z Patrycją wokół i delektowaliśmy atmosferą.
Morze było niemal płaskie i panowała cisza, kompletny brak wiatru. Za rufą, ledwo widoczne w oddali migotały światełka na St. Lucia. Raptem kilka mil przed nami, wyłaniały się z morza masywy górskie na Dominice, jej linia brzegowa mieniła się tysiącami światełek. Nad naszymi głowami rozciągała się bezkresna czerń kosmosu a my we dwoje dryfujemy sobie powoli na naszej malutkiej łódeczce na zachód, w kierunku Hondurasu…
*
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz